This site uses cookies.
Some of these cookies are essential to the operation of the site,
while others help to improve your experience by providing insights into how the site is being used.
For more information, please see the ProZ.com privacy policy.
This person has a SecurePRO™ card. Because this person is not a ProZ.com Plus subscriber, to view his or her SecurePRO™ card you must be a ProZ.com Business member or Plus subscriber.
Polish to English: "The Liar 2: a Prodigal God" J. Ćwiek General field: Art/Literary Detailed field: Poetry & Literature
Source text - Polish Okazja czyni złodzieja, tak zawsze mawiał jego ojciec. I choć sam nigdy niczego sobie nie przywłaszczył, nie potrafił zrozumieć, dlaczego niektórzy mają pretensje, że zostali okradzieni. W końcu ktoś, kto na przykład zostawia kluczyki w stacyjce mercedesa albo wkłada portfel do koszyka podczas robienia zakupów, sam jest sobie winien.
Thomas Watt, jeszcze niedawno Tomasz Wawrzycki, całkowicie zgadzał się z poglądami rodzica, tyle że w przeciwieństwie do niego lubił łączyć teorię z praktyką. I kto wie, może to właśnie dlatego, a nie z braku innych ofert, wybrał pracę na lotnisku Kennedy'ego w sortowni bagaży. Bo tam okazje rodziły się co minuta i aż szkoda je było marnować.
Oczywiście Thomas nie był głupi i ani myślał ryzykować dla walizki pełnej równo poskładanych koszulek i gaci. Jego zielona karta wciąż jeszcze wisiała na włosku, a w rodzinnych stronach nie za bardzo mógł się pokazywać. Mimo że miał dopiero dwadzieścia pięć lat, zdążył już sporo zmajstrować w kraiku nad Wisłą, podpadając wielu osobom. Wśród nich - w dodatku wcale nie na szczycie listy - był niedoszły teść, przed laty mistrz Polski w boksie wagi ciężkiej.
Zawsze jednak zdarzały się nieodebrane bagaże, o które mógł zagrać z kumplami w karty. I na ogół wygrywał wszystko, ponieważ za każdym razem grali tą samą, zniszczoną talią. Maleńkie, ledwo widoczne kreski nie były robotą Thomasa, on po prostu pierwszy je dostrzegł, a potem zapamiętał kod.
Przez te dwa lata dorobił się już całkiem ładnego garnituru, paru albumów zdjęciowych, pontonu, kilku skórzanych walizek i całej rzeczy mniejszych i większych życiowych umilaczy. Cały czas jednak uważał, że to, co najważniejsze, jeszcze go czeka. Wszak po całym lotnisku krążyła legenda o jakimś Rusku, który mieszkał na lotnisku kilka miesięcy i wygrał kiedyś ogromną, wypełnioną diamentami rybę. Kumple Thomasa opowiadali wprawdzie, że głupi Rusek dał ją potem jakiemuś Japońcowi, nie wiedząc nawet, co jest w środku, ale dostał swoją szansę i to niezaprzeczalny fakt. Na lotnisku, w sortowni, można było zdobyć fortunę, wystarczyło trafić na okazję. I Wawrzycki czekał, rozglądając się uważnie.
- Co z tobą, Wong? - zapytał Steve, niski, barczysty Murzyn w przyciasnym mundurze ochrony lotniska.
Zagadnięty, łysy jak kolano Chińczyk ubrany w pomarańczowy uniform służb technicznych, uśmiechnął się krzywo, podnosząc głowę znad gazety.
- Nic - odparł, wzruszając ramionami. - Tylko czasem nie potrafię się nadziwić ludzkiej głupocie.
Podniósł gazetę do góry, pokazując czytany artykuł. Murzyn przechylił głowę jak sroka i wytężając wzrok, przeczytał:
- Zbiorowe samobójstwo czcicieli szatana? Blisko sto dwadzieścia ciał. Nieźle. - Pokiwał głową z uznaniem. - Gdzie to?
- W Południowej Afryce - odparł Wong. - Piszą, że wygląda to tak, jak gdyby zaczęli walczyć ze sobą. Poprzebijali się nawzajem mieczami.
- Pewnie coś przyćpali i mieli zwidy.
Łysy skinął głową.
- A najlepsze jest to - dodał - że gdy już się wszyscy powybijali, ktoś przyszedł i obrobił sejf sekty, gdzie podobno było kilka milionów dolców w obligacjach, takich na okaziciela. Coś jak gotówka, tyle że w ogromniastych nominałach.
Steve gwizdnął pod nosem.
- Farciarz - stwierdził.
- Nie - rozległo się gdzieś z tyłu i po chwili zza pasa transmisyjnego wyszedł Thomas. - To, mój drogi, nie fart, tylko okazja.
Murzyn wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Właśnie ciebie nam tu brakowało, magister - stwierdził ostentacyjnie mrugając do Chińczyka. - Ty jesteś spec od kultury. Może powiesz nam, nieukom, czego ci szaleńcy się zatłukli?
Thomas wzruszył ramionami. Poprawił jadącą pasem torbę i przysiadł koło Wonga.
- Pojęcia nie mam. Może się nie lubili?
Chińczyk prychnął.
- Tyle to wiemy i bez ciebie, magister. Tylko że… Ej, popatrzcie na tamtą walizkę, robi już drugie kółko.
Wszyscy równocześnie spojrzeli we wskazanym kierunku. Drugie okrążenie nie znaczyło jeszcze co prawda, że nikt już tego bagażu nie odbierze, ale i tak dawało jakąś szansę, że wieczorny poker nie będzie grą na zapałki.
Leżąca na pasie walizka nie wyglądała wcale na najwykwintniejszą na świecie, ale nie należała też do tych najtańszych. Mogła budzić całkiem zrozumiałe nadzieje na elektryczną golarkę czy aparat fotograficzny. I może jakieś fajne dżinsy na dodatek.
- Skąd leci? - zapytał Thomas, przeczesując włosy.
- Z Afryki - odparł Steve.
Polak i Chińczyk spojrzeli na niego niemal równocześnie.
- Z Południowej? - zapytał Wong, nawet nie próbując ukryć nadziei w głosie.
Murzyn pokręcił głową.
- Z Kairu, niestety, a to jest w Egipcie albo zaraz… w Maroku! W Maroku, nie, magister?
Tomasz kiwnął głową, w ogóle nie słuchając swego czarnoskórego kumpla. Nie mógł oderwać wzroku od walizki. Miał przeczucie.
To, co wydarzyło się potem, mógł określić tylko jednym słowem: OKAZJA. Fakt, że właśnie ta walizka zaklinowała się w miejscu, do którego on z racji wieku i wrodzonej zręczności z pewnością dotrze najszybciej, nie mógł być niczym innym.
- Ja się nią zajmę! - zawołał, widząc, że Steve rusza ku drabince.
Murzyn wzruszył ramionami. Jak sobie chcesz - mówił ten gest. - Mnie nie zależy.
Thomas błyskawicznie wszedł na najbliższy pas, złapał wspornik drugiego i podciągnął się rękami. Po chwili balansował już na górnej taśmie. Przejechał na niej kilka metrów, po czym zeskoczył, łapiąc za pręt rusztowania. Potem wystarczyło już tylko puścić się jedną ręką, złapać krawędzi właściwego koryta, podciągnąć się i już był przy swojej zdobyczy.
Gdzieś tam na dole Wong krzyczał coś o małpach i proponował mu banana, ale Thomas nie słuchał. Gwałtownie rozpiął paski i szarpnął za zamek. Jego oczom ukazał się szary pluszowy miś o wielkich czarnych oczach. Pod nim zaś…
Wawrzecki poczuł, że robi mu się potwornie gorąco. Błyskawicznie zamknął walizkę.
Translation - English Opportunity makes the thief, as his father always used to say. And though he never stole anything, he could not comprehend, why some people have a grudge for being robbed. After all, people who leave the keys to their Mercedes inside the car, or put their wallet in the basket while shopping, can only blame themselves.
Thomas Watt, recently known as Tomasz Wawrzycki, agreed completely with his father's opinion, only, contrary to him, he put it into practice. And who knows, maybe this, and not the lack of other offers, was why he chose to work in the luggage sorting room at Kennedy's airport. New occasions were produced every minute here and it would be an awful waste to spoil them.
Of course Thomas was no fool and he never took risks over a suitcase full of neatly laid down shirts and pants. His Green Card still hanged by a thread, and he couldn't show up in his homeland. Although only twenty-five, he managed to do a lot of mischief in the country on the Vistula River, and fell under a lot of people. Among them - and not at the top of the list - was his would-to-be father-in-law, a former champion for Poland in heavyweight boxing.
There was, however, unclaimed luggage that he could play cards for with his pals. And he usually won everything, as they always played the same old, shabby deck of cards. The tiny, barely visible lines were not Thomas' doing, he was merely first to notice them, and remembered the code.
Over the last two years he took possession of a nice suit, a few photo albums, a pontoon, a number of leather suitcases and a whole lot of other gadgets. Nevertheless, he still believed that the best was still ahead of him. After all, there was this legend of a certain Russian, who lived at the airport for several months and won a huge fish, stuffed with diamonds. Admittedly, Thomas' pals mentioned that the Russian gave it away to some Jap, not knowing what's inside the fish, but he did get his chance, and that's the truth. You could make a fortune in the sorting room at the airport; you only had to get your chance. So Wawrzecki waited, looking round carefully.
'What's the matter, Wong?' asked Steve, a short, broad-shouldered Black in a tight airport security uniform.
The approached Chinese, bald as a coot, dressed in an orange uniform of the tech service, smiled wryly and raised his head from the paper.
'Nothing' he replied, shrugging his shoulders. 'Only sometimes I wrack my brains over human stupidity.'
He raised the paper, showing the article he was reading. The Black crooked his head and, looking hard, read:
'Mass suicide of Satan's worshippers? About a hundred twenty bodies. Nice.' He nodded with acknowledgment. 'Where's it at?'
'South Africa' Wong replied. 'They say it looks like they started fighting each other. They pierced each other with their swords.'
'They prob'ly got high and started hallucinating.'
The bald one nodded.
'And what's best in it,' he added. 'Is that after everyone was killed, someone went in and robbed the cult's strongbox, where they probably held a couple of million bucks in obligations, them's on the bearer. It's like money, only of huge value.'
Steve whistled.
'Lucky bastard' he stated.
'No' a voice sounded somewhere from the back and after a moment, Thomas came from behind the conveyor belt. 'This was no luck, buddy, it's opportunity.'
The Black guy grinned.
'We just lacked you here, doc.' He said with ostentation, winking at the Chinese. 'You're the expert on the culture. Can you tell us, retards, why those lunatics slaughtered each other?'
Thomas shrugged. He shifted a suitcase passing them on the conveyor belt and sat next to Wong.
'No idea. Maybe they didn't like each other?'
The Chinese snorted.
'That we knew without you, doc. Only… Hey, look at that suitcase; it's doing its second lap.'
They all looked in the pointed direction. A second lap didn't mean nobody's going to check in for the luggage, however, it gave hope that tonight's poker game won't be played for matches.
The suitcase riding the belt didn't make the impression of the finest in the world but it wasn't the cheapest either. It could give justified hopes for an electric shaver or a camera. And maybe a cool pair of jeans as well.
'Where's it coming from?' asked Thomas, combing his hair.
'Africa,' said Steve.
The Pole and the Chinese looked at him almost simultaneously.
'South Africa?' asked Wong, not even trying to hide hope in his voice.
The Black shook his head.
'Cairo, unfortunately, and that's in Egypt, no wait… in Morocco! In Morocco, right, doc?'
Tomasz nodded, not listening to his Black buddy. He couldn't take his eyes from the suitcase. He had a hunch.
What happened next could only be described with one word: OPPORTUNITY. The fact that the suitcase got stuck in a spot where he, on account of his age and inborn agility, would be first to get, could have been nothing else.
'I'll handle it!' he shouted, noticing that Steve was going toward the ladder.
The Black shrugged. As you wish, the gesture said, I don't care anyway.
Thomas immediately climbed onto the closest conveyor belt, caught grasp of the truss for the next belt and pulled himself up. After a moment he was already balancing on the upper belt. He rode it a couple of meters and jumped off, holding on to a bar on the scaffolding. Then he only had to let go with one hand, catch the edge of the right channel, pull up and he was right next to his prey.
Somewhere beneath him, Wong was shouting something about apes and offered a banana to him, but Thomas didn't listen. He undid the tapes and pulled the zipper. He first noticed a grey plush teddy bear with big, black eyes. And underneath…
Wawrzecki felt he was becoming terribly hot. He closed the suitcase immediately.
English to Polish: "The Blind Watchmaker" R. Dawkins General field: Art/Literary Detailed field: Religion
Source text - English We animals are the most complicated things in the known universe. The universe that we know, of course, is a tiny fragment of the actual universe. There may be yet more complicated objects than us on other planets, and some of them may already know about us. But this doesn't alter the point that I want to make. Complicated things, everywhere, deserve a very special kind of explanation. We want to know how they came into existence and why they are so complicated. The explanation, as I shall argue, is likely to be broadly the same for complicated things everywhere in the universe, the same for us, for chimpanzees, worms, oak trees and monsters from outer space. On the other hand, it will not be the same for what I shall call 'simple' things, such as rocks, clouds, rivers, galaxies and quarks. These are the stuff of physics. Chimps and dogs and bats and cockroaches and people and worms and dandelions and bacteria and galactic aliens are the stuff of biology.
The difference is one of complexity of design. Biology is the study of complicated things that give the appearance of having been designed for a purpose. Physics is the study of simple things that do not tempt us to invoke design. At first sight, man-made artifacts like computers and cars will seem to provide exceptions. They are complicated and obviously designed for a purpose, yet they are not alive, and they are made of metal and plastic rather than of flesh and blood. In this book they will be firmly treated as biological objects.
The reader's reaction to this may be to ask, 'Yes, but are they really biological objects?' Words are our servants, not our masters. For different purposes we find it convenient to use words in different senses. Most cookery books class lobsters as fish. Zoologists can become quite apoplectic about this, pointing out that lobsters could with greater justice call humans fish, since fish are far closer kin to humans than they are to lobsters. And, talking of justice and lobsters, I understand that a court of law recently had to decide whether lobsters were insects or 'animals' (it bore upon whether people should be allowed to boil them alive). Zoologically speaking, lobsters are certainly not insects. They are animals, but then again so are insects and so are we. There is little point in getting worked up about the way different people use words (although in my nonprofessional life I am quite prepared to get worked up about people who boil lobsters alive). Cooks and lawyers need to use words in their own special ways, and so do I in this book. Never mind whether cars and computers are 'really' biological objects. The point is that if anything of that degree of complexity were found on a planet, we should have no hesitation in concluding that life existed, or had once existed, on that planet. Machines are the direct products of living objects, they derive their complexity and design from living objects, and they are diagnostic of the existence of life on a planet. The same goes for fossils, skeletons and dead bodies.
Translation - Polish My zwierzęta jesteśmy najbardziej skomplikowanymi rzeczami w znanym Wszechświecie. Oczywiście Wszechświat, który znamy jest tylko malutkim kawałkiem całości. Na innych planetach mogą istnieć obiekty o wiele bardziej skomplikowane niż my, możliwe również, że niektóre z nich już o nas wiedzą. Jednak to nie ma wpływu na mój wywód. Skomplikowane rzeczy, wszędzie we Wszechświecie, zasługują na wyjątkowe wyjaśnienie. Staramy się dojść, jak powstały i dlaczego są tak złożone. Zamierzam dowieść, że odpowiedź jest podobna dla wszystkich złożonych rzeczy we wszechświecie, taka sama dla nas jak dla szympansów, robaków, dębów i potworów z kosmosu. Z drugiej strony, nie będzie ona jednakowa dla wszystkiego, co będę nazywał "prostymi obiektami" takimi jak skały, chmury, rzeki, galaktyki i kwarki. Należą one do dziedziny fizyki. Szympansy, psy, nietoperze, karaluchy, ludzie, robaki, mlecze, bakterie i galaktyczne potwory należą do dziedziny biologii.
Różnica polega na stopniu skomplikowania budowy. Biologia opisuje złożone obiekty, które sprawiają wrażenie jakby zostały zaprojektowane. Fizyka opisuje prostsze obiekty, które nie skłaniają nas do szukania projektanta. Na pierwszy rzut oka takie wynalazki człowieka jak komputery czy samochody zdają się stanowić wyjątek. Są złożone i z całą pewnością zaprojektowane, nie są jednak żywe, składają się z metalu i plastiku zamiast z krwi i kości. W książce tej będą one traktowane jak obiekty biologiczne.
Reakcją czytelnika na to stwierdzenie może być zapytanie: Ale czy one rzeczywiście są obiektami biologicznymi? Słowa są naszymi sługami, nie panami. Z rozmaitych względów używamy pewnych słów w różnych znaczeniach. Większość książek kucharskich zalicza homary do ryb. Zoolodzy mogliby wykazać, że dużo sprawiedliwiej byłoby, gdyby homary nazywały ludzi rybami, ponieważ ryby są o wiele bliżej spokrewnione z ludźmi niż z homarami. A skoro mowa o sprawiedliwości i homarach, niedawno sąd musiał rozstrzygnąć, czy homary są owadami, czy 'zwierzętami' (rozbijało się o to, czy powinno się zezwalać na gotowanie ich żywcem). Z zoologicznego punktu widzenia homary z całą pewnością nie są owadami. Są zwierzętami, choć z drugiej strony owady także, tak samo jak my. Nie ma potrzeby rozwodzić się nad tym, jak różni ludzie używają słów (choć gotów jestem w wolnym czasie porozwodzić się nad ludźmi, którzy gotują homary żywcem). Kucharze i prawnicy są zmuszani czasem używać słów na swój własny wyjątkowy sposób, tak samo jak ja w tej książce. Nie jest istotne, czy komputery i samochody są 'naprawdę' obiektami biologicznymi. Istotne jest, że jeśli znaleźlibyśmy cokolwiek o zbliżonym poziomie skomplikowania na innej planecie, bez zawahania uznalibyśmy, że na planecie tej istnieje, bądź kiedyś istniało, życie. Maszyny są bezpośrednim produktem żywych istot, ich złożoność i budowa wywodzi się z żywych istot i są jedną z oznak życia na planecie. Tak samo jak skamieniałości, szkielety i martwe ciała.
More
Less
Experience
Years of experience: 16. Registered at ProZ.com: Feb 2010.